Wizualnie książka nie przyciąga, a wręcz zniechęca wyzywającą (nawet nieco tandetną, mocno pretensjonalną) okładką. Cóż jednak z tego, czyż książki nie powinniśmy oceniać po jej wartości literackiej? Odpowiedź jest jasna, oczywiście że tak. A Dreamgirls zdecydowanie nie jest jedną z wielu pozycji stworzonych jedynie dla zabawienia czytelnika.
Ileż to razy oglądałem adaptacje filmowe popularnych bądź też mniej znanych książek? I jakże często kończyłem z wyrazem zawodu na twarzy, albo chociaż w głębi duszy. Być może działo się tak dlatego, iż bardzo ciężko jest wizualizować wszystko, co zostało opisane słowem. Emocje – owszem, ich ekspresja zależy od umiejętności aktorów. Przemyślenia – można podać poprzez dodanie głosu wewnętrznego, ale… na to wszystko potrzeba czasu. Przeciętny film nie może trwać dziesiątek godzin, z kolei serial (ten może, o tak – nawet setki!) musi być ciekawy w każdym odcinku, by nie zniechęcał do dalszego oglądania, z tego też powodu nie ma w nim miejsca na zbyt wiele rozwlekłych przemyśleń bohaterów – uśpiły by akcję. Bez wątpienia książka zawsze górowała nad jej adaptacją filmową.
Co jednak, jeżeli to właśnie książka została napisana w oparciu o film? Kiedy to scenariusz filmowy stał się pierwowzorem dla powieści? Tak właśnie było w przypadku Dreamgirls i to właśnie ów fakt skłonił mnie do sięgnięcia po tę pozycję.
Fabuła zbudowana jest wokół losów trzech młodych, czarnoskórych kobiet, które marzą o karierze estradowej, zwłaszcza jedna - Effie (solistka). Los stawia na ich drodze niejakiego Curtisa, który z uporem maniaka wręcz spełnia ich sny. Tak się przynajmniej wydaje przyjaciółkom, bo już wkrótce mają się przekonać jak wielce się myliły wobec swego dobroczyńcy. W momencie, gdy zespół zaczyna być rozpoznawalny (nawet na scenach zarezerwowanych wcześniej jedynie dla białych artystów! Nawet poza „stacjami radiowymi dla kolorowych!”) Curtis ujawnia swe prawdziwe oblicze bezdusznego, zdeprawowanego i wyrachowanego biznesmena, dla którego nie ma większej wartości ponad tą, którą można wymienić na dolary.
Kończy się zabawa, kończy się przyjaźń, kończy się miłość, pasja, marzenia… rozpoczyna twarda walka o przetrwanie w biznesie muzycznym.
Historia „dziewcząt marzeń” porusza dwa ważne problemy społeczne. Pierwszym, towarzyszącym czytelnikowi już od pierwszych stron, jest dyskryminacja rasowa. Mało wspomnieć, że akcja rozgrywa się w „białej” Ameryce, gdzie „murzyn” nie ma prawa wstępu do miejsc dla białych (toalet, jadalni – chyba, że w charakterze służącego – ani też na takie sceny). Drugim z ukazywanych problemów jest zatracenie człowieczeństwa na rzecz sławy i bogactwa. Zrywanie więzów międzyludzkich, kłamstwa, oszustwa, problemy alkoholowe, narkotyki i samotność – tym okupione są wysokie miejsca na światowych listach przebojów. Tym, i milionami dolarów w kopertach.
Książka jest naprawdę godna poświęconego czasu. Częste zwroty akcji, niemała doza dramaturgii i niczym nie okraszony realizm sprawiają, że bez większego trudu możemy wczuć się w sytuacje bohaterów i przeżywać ich losy wraz z nimi. Napisana jest także w przystępny sposób, nie psujący radości z czytania… no i zawiera w sobie iskierkę nadziei, której nieraz tak bardzo potrzebujemy.
Dążmy do marzeń, ale nie zapominajmy o otaczającym nas świecie – chciałoby się wykrzyczeć po zamknięciu książki opatrzonej neonowym napisem DREAMGIRLS na tle osnutych czerwienią pań w zwiewnych estradowych sukienkach.
A czy jest lepsza od filmu? Nie wiem bo go jeszcze nie obejrzałem, jednak nie omieszkam podzielić się swą opinią na ten temat w przyszłości;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz