poniedziałek, 29 lipca 2013

PAPIEROWA ORCHIDEA Marcina Podlewskiego



P A P I E R O W E   O R C H I D E E




Orchidee to kwiaty magiczne, urzekające swym wysublimowanym pięknem i delikatnością płatków łagodzącą surowe pędy. Prostota w połączeniu z artyzmem - czy to właśnie przepis na ideał? Nie zawsze, bo wiemy doskonale, iż każdy człowiek ceni sobie inne wartości, często skrajne. Pamiętajmy jednak, że Orchidee należą do najbogatszej w gatunki rodziny roślin kwiatowych, różniących się nieraz diametralnie w swym wyglądzie. To właśnie to bogactwo form, kolorów, kształtów sprawia, że każdy może odnaleźć w nim okaz najdoskonalej wyrażający jego samego. Będący odzwierciedleniem własnej duszy.

Podobnie jest z książkami - kto czyta, chociaż sporadycznie, z całą pewnością zachował w swej pamięci jakieś dzieło szczególne. Książkę wyjątkową, która wpłynęła na jego życie, poruszyła dogłębnie, zwróciła uwagę na ważne aspekty, a może po prostu pojawiła się, gdy była najbardziej potrzebna lub najzwyczajniej w świecie przywołała szczery uśmiech? Chyba każdy ma tę swoją jedyną Orchideę pachnącą papierem, o liściach wesoło szeleszczących na wietrze i wypełnionych sensem kwiatach rozbudzających w sercu radość i nadzieję. 



Strona PAPIEROWE ORCHIDEE powstała, by spośród całej feerii tomów zalegających w naszej pamięci, odnaleźć właśnie te najcenniejsze, o co poproszę wielu interesujących, cenionych ludzi, w których życiu literatura zajmuje poczesne miejsce. Kto wie, może ich Orchidee zakwitną i w naszych sercach!



Papierowa Orchidea Marcina Podlewskiego


Witam wszystkich czytelników szczególnie serdecznie, gdyż i dzisiejsza Orchidea jest dla mnie w pewien sposób wyjątkowa. Właśnie dziś Papierowa Orchidea obchodzi mały jubileusz – ma już półtora roku! Być może niektórzy uznają, że nie ma się z czego cieszyć, że to tylko osiemnaście miesięcy – nic nadzwyczajnego. A jednak jest mi bardzo miło, że projekt wciąż trwa i że nadal jesteście ze mną. Dziękuję też za miłe słowa jakie napłynęły do mnie przez ten czas, zwłaszcza one mnie przekonują o celowości kontynuowania swojego pomysłu. Z uwagi na nasze – tak nasze, bo dzięki wam mogę je obchodzić – święto dzisiaj nie będzie wywiadu, ale opowieść autora, który także obecnie ma niemałe powody do radości. Otóż Marcin Podlewski – dziennikarz, pisarz i laureat konkursów literackich – jest świeżo po wydaniu swojej pierwszej klasycznej książki  pt. „Happy End” wydanej przez Studio Truso. Właśnie dziś przypada premiera powieści! Marcinowi życzę więcej okazji do zachwycania się zapachem „swojego papieru”, a wam przyjemności z czytania jego niekończącej się historii o książkach. Posłuchajcie…


W to lato pierdyknęła mi półka z książkami.

Siedziałem i sączyłem Liptona, kiedy doleciał mnie huk, rumor i łoskot. Przeskoczyłem przez przerażone dziecko i żonę i doleciałem do epicentrum. Kurz już opadał, książki jeszcze dygotały wyciągając ku mnie przerażone kartki.

Widok był potworny. „Diuna” Herberta przygniotła cykl trędowatego „Thomasa Covenanta Niedowiarka” Stephena R. Donaldsona. Czerwie się rozlazły i zaczęły włazić mi na nogę. Na tym nie koniec. „Rok 1984” Orwella uczepił się ilustrowanych książeczek Gorey’a i jakiegoś dzieła Kafki, które z kolei przewróciło seryjkę „Mrocznej Wieży” Kinga. Spod stosu cyklu „Urth Nowego Słońca” Wolfa, zacząłem wyciągać piszczącą i przerażoną „Alicję…” Carrolla, która to, z niewiadomych przyczyn popchnęła jakiegoś tłustego Dukaja i — z racji osmozy — książki Carrolla współczesnego, czyli pozycje Johnatana. Moim przerażonym oczom ukazała się też Biblia, którą swojego czasu nasz kot Nerwosol pogryzł i podrapał w jakimś niezrozumiałym ataku satanistycznego szału. Kiedy się po nią schyliłem, na łepetynę skoczył mi podstępnie Lem — wyjątkowo złośliwy, bo w twardej oprawie. O coś takiego w życiu nie podejrzewałbym starego, poczciwego Lema — ale, po przeniesieniu go z dala od powieści Carda wpadł w złe towarzystwo stojących nieopodal książek Irvina Welsha, Gombrowicza i Palahniuka.

To wszystko zdarzyło się niestety naprawdę.

Po wypadku żona odbyła ze mną poważną rozmowę. Powiedziała, że kocha książki tak samo jak ja i co miesiąc wypożycza kolejną ich wieżyczkę z biblioteki. Czyta potem te książki jak nawiedzona kiedy tylko ma chwilę dla siebie — a więc po metrach, autobusach i tramwajach. Ale nie może pozwolić na to, by nasze dziecko zabiły „Muminki” czy „Kubuś Puchatek”. „Masz te swoje Kindle” — powiedziała. „Kupuj już książki wyłącznie na Kindle, Marcin. Albo wynieś z trzydzieści grubszych tomów do swojej mamy, bo nie mamy już gdzie ich trzymać. Gaimany, Thorgale, Lucyfery czy inne komiksowe Moebiusy wstaw sobie na dno szafy”. Z żoną nie ma żartów, więc natychmiast przyznałem jej rację czujnie nie informując, że listonosz przyniesie lada moment ponad 600 stronicowego „Hyperiona” Dana Simmonsa, który chciałem sobie przeczytać przy kawce by wprowadzić się w klimat nowej książki znanego mi dobrze Grzegorza Gajka — „Ciemnej strony księżyca”.

Jakiś tydzień po tej apokalipsie zostałem zaproszony do Papierowej Orchidei. I zrozumiałem, że mam problem. Wszyscy — piszący czy nie — związani z blogiem Kamila Czepiela wiedzą jaki. Mamy po prostu za dużo książek, które poprzekształcały nam mózgi. Każda powieść to swoisty update systemu, który mamy zainstalowany w głowie a priori. Mówi się, że jesteś tym co jesz — ale ewidentnie jesteś tym co czytasz. Książki to nie jest bezpieczna rozrywka. Nigdy nie wiadomo, czy nie zaczniesz myśleć i zachowywać się po nich inaczej. Książki to wirusy, niekiedy złośliwe. I który teraz wirus mam wybrać? Który wlazł mi głęboko w rdzeń systemu tak, że poprzestawiał mi neuronowe ścieżki?

I nagle wiedziałem. Bo tej konkretnej książki nie było. Nie wywaliła się z półki, nie leżała na antresoli. Nie poupychałem jej po kątach, dla niepoznaki przykrywając donicami z paprotką. Ta książka była u mojego brata. Pożyczyłem mu ją — i na szczęście o tym pamiętałem. Poleciałem zatem do niego, przycisnąłem i wylądowaliśmy w jego zakurzonej piwnicy świecąc latarką smartfona.

Była tam. Oprawiona w niebieską okładkę i nadal pachnąca, skryta pod tomem „Pana Kleksa” Brzechwy i jakimś starym zbiorem ghost story, pozbawionym okładki. Książka, która złapała mnie za serce i pociągnęła tak mocno, że zostałem już w niej na zawsze.

Każdy ma taką książkę. Dostaje się ją wtedy, kiedy jest się na etapie półdziecka. Jest się jeszcze dzieckiem, ale widzi się i rozumie więcej. Wtedy właśnie ta książka przychodzi i tworzy podwaliny pod kolejne. Po niej już nic nigdy nie będzie takie samo, bo jest to pierwsza książka, którą naprawdę się pokochało.

Dla mnie była to „Niekończąca się historia od A do Z” Michaela Endego w tłumaczeniu Sławomira Błauta, ze schizofrenicznymi ilustracjami Antoniego Boratyńskiego. Totalny biały kruk, wydany w 1986 roku przez Naszą Księgarnię. Mój ukochany prezent od nieżyjącej już babci. Mój własny portal do miejsca wszędzie i nigdzie.

Kiedy dostałem tę książkę film „Niekończąca się opowieść” Wolfganga Petersena, tak paskudnie kontynuowany w kolejnych częściach, właśnie świętował swój triumf w polskich kinach. Film, który de facto jest przeniesieniem tylko połowy książki — w dodatku przeniesieniem niekompletnym i niedoskonałym. Podziękowałem babci, która książkę zdobyła jakimś kosmicznym cudem i, usiadłszy w wielkim fotelu, którego zapach do tej pory pamiętam, zacząłem czytać.

„Aż po najdalszy skraj Dziwoboru wszelka zwierzyna przycupnęła w swych jaskiniach, gniazdach i norach”.

I to był koniec. Już mnie nie było.

Wędrowałem razem z Atreju i Bastianem po Martwych Górach, szukając ratunku dla Dziecięcej Cesarzowej. Razem z nimi rozmawiałem z Prastarą Morlą. Z wypiekami na twarzy oglądałem nieco przerażające ilustracje wilkołaka Gmorka, przywiązanego łańcuchem w Mieście Nawiedzonym — stolicy Krainy Motłochu. I wreszcie, gdy Dziecięca Cesarzowa została uratowana wyruszyłem z Bastianem niebezpieczną drogą Pragnień, aż do zaskakującego końca „Niekończącej się historii”.

Tylko, że dla mnie ta historia nigdy się nie skończyła. Nadal tam wracam. Zakładam Auryn i spaceruję po Labiryncie otaczającym Wieżę z Kości Słoniowej. Siadam na grzbiet Smoka Szczęścia i biegam z Graogramanem. I wciąż próbuję odgadnąć kim naprawdę jest Dziecięca Cesarzowa wiedząc, że ciągle brakuje mi naprawdę dobrego pomysłu na jej imię. 

Bastianowi się udało. Może i mnie kiedyś się uda.

Dziękuję Ci, Ende.

A ja dziękuję za tę Orchideę. Na zakończenie natomiast proponuję krótki spot promujący książkę Marcina. Miłego oglądania i mam nadzieję - rychłego czytania "Happy Edu";)


3 komentarze:

  1. Muszę przyznać, że przeraziła mnie ta opowieść. Momentalnie odwróciłam się, zerknęłam na moje regały i kartony z książkami, zastanawiając się, kiedy mnie zaatakują. Teraz będę bała się zasnąć...

    Gratuluję jubileuszu!

    OdpowiedzUsuń
  2. dobre. gdyby nie ksiązki, koleżanka miałaby w pokoju, ba, w mieszkaniu, okno. nie ma.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję:)

    Ja też mam traumę, na szczęście wszystkie książki mam dość daleko od łóżka - przynajmniej nie dopadną mnie we śnie:P

    OdpowiedzUsuń